Las w życiu i kulturze mieszkańców Rzeszowszczyzny - Materiały źródłowe - Sezon 2 - Opracowania wywiadów

Cało zime chodziły do lasu, pnioki kopały chłopy, każda sosenka, czy tam jakieś drzewo było wykopane, te użnięte, to był wykopany pniok. Wszystko do domu przywozili, tam piło się poobrzynało, […] wszystko się spalyło. Kiedyś bardzo ludzie szanowali drzewa, tak nie żnyli jak to dziś: pójdzie, motorowo piło żnie. Żnij dzień! O, taką piłą, na kolanach, i tak i siak, już krzyże bolo, nogi bolo, a tu – coś użnyła: tyćki kowołek, a to była grubo sosenka! Pani Helena wie co mówi, bo sama też ścinała drzewa: Całe życie chodziłam, dopiero my piłe kupiyły, jak o, teroz już”. […] I jak sie coś użnyło grubsze, to na chlyb, bo jak się piekło chlyb, co dwa tygodnie się piekło, siedem bochenki, sześć, to trza było drzewo proste, grube, żeby to nałożyć, bo dwa naryncza trza było na roz.

[…]

Z dziada, pradziada były przekazywane wieści, że osoba, która późną nocą wędrowała, żeby sobie skrócić drogę z Rakszawy do Żołyni, to musiała przejść przez Brzeźnik i minąć Potok. Idąc przez las ta osoba napotkała zjawę i ta zjawa ciągnęła tę osobę w stronę tafli wody. I dopiero – mówił – ocknął się jak już był w wodzie: gdzie on jest, za kim on idzie? On by się przecież utopił!

[…]

Inna historia związana jest z lasem Pułanki, na pograniczu Rakszawy i Brzózy Stadnickiej. Tam chowali ludzi, którzy zmarli na cholerę, tam też jest cmentarz choleryczny, o którym nie ma takiej pamięci. Tam, w tych okolicach też ludzie bardzo często gubili się, nie wiedzieli gdzie są, krążyli kilka razy w koło, dopiero przychodziło jakieś otrzeźwienie i po jakimś czasie z tej matni wychodzili.

(Helena Wilczek, Agnieszka Rzepka, Rakszawa, wywiad prowadziła Jolanta Danak-Gajda)


 Sąsiadka mi też opowiadała, że w takim zagajniku, to niewielki las, ludzie wieczorami jak szli, to słyszeli płacz dziecka, zawodzenie takie. Co wieczór to słyszeli i nie wiedzieli o co to chodzi. I doszli do wniosku, że ktoś tam pewnie zakopał dziecko niechciane. To jest w miejscu jak się jedzie przez Domatków do Kamionki. Sąsiadka miała tam akurat w Kamionce rodzinę, a wypadało jej jechać właśnie tą drogą, koło tego zagajnika. I przejeżdżając tam właśnie sama słyszała te płacze i zawodzenie dziecka. Inni ludzie też to słyszeli. Na różne sposoby to próbowali wyciszyć, złagodzić, ale to się nie dawało. Więc zawołali księdza, też się modlił i to chyba też nie pomogło. Wreszcie zawołali jakąś taką babkę ze wsi, pewnie trzeba by się tej sąsiadki pytać, co ona mówiła, ale chyba „Jakżeś ty jest panna, to ty jesteś… [nie pamięta], jak ty jesteś pan, to ty jesteś Jan” A może Anna? Ale ja to mówię na zasadzie rymowanki, nie pamiętam. Ona to kilka razy odprawiała i to się po jakimś czasie uspokoiło. To była kobieta stamtąd, z tamtej okolicy.

(„Górniacy”, Kolbuszowa Górna, wywiad prowadził Wojciech Dragan)


 Organizowano kuligi. Zaprzęgało się konie do sani, w załupki, z tyłu się dzieci na sankach swoich przyczepiało ośmioro-dziesięcioro. Sanie to miał każdy. Sanie a załubki – to jest różnica. Załupki są ładnie obudowane tak dokoła, takie zakryte, kolorowe i siedzenia mają, a sanie to kulpaki się zakładało, pomosty. Wywoziło się obornik saniami, dwoje sani się spinało. Takie sanie jak Kmicica i Oleńke wieźli w „Potopie”, albo chorego jak wieźli, to na saniach. Załupki to były wysokie, ładnie obite. To robił cieśla na wsi – w Sarzynie był stelmach. Do lasu się jechało, w lesie ognisko się zapaliło, kiełbaski się upiekło, jak się załatwiło, to były też kiełbaski. Najwcześniej informator pamięta kuligi w latach 60. XX w.: woźnica jeden dorosły jechał, może nauczyciel ze szkoły.

(Michał Dudek, Sarzyna, wywiad prowadziła Elżbieta Dudek-Młynarska)


 Są też takie miejsca [w Lipie], oczywiście kiedyś to były zupełnie inne czasy, nie było Netflixa, to ludzie opowiadali sobie takie straszne historie, więc jest też dużo takich miejsc, gdzie można powiedzieć, że one są nawiedzone, gdzie rzekomo coś się wydarzyło. Jest takie miejsce, gdzie słychać odgłosy pogrzebu. Żałobnicy idą pieszo i te odgłosy są słyszane, o dwunastej w nocy i w południe. To jest w lesie w głąb, pomiędzy Lipą, a Goliszowcem. Kiedyś próbowałam do tego dotrzeć, rozmawiałam z taką jedną z najstarszych osób i twierdziła ona, że było kiedyś tam bagno i rzeczywiście pogrzeb ugrzązł w tym bagnie, ale to jest tylko legenda. Później tam powstała kapliczka, która miała chronić przed takimi wydarzeniami, ale czy działa, czy nie, trzeba sprawdzić.

[…]

Jest grób w Lipie w lesie, to jest grób żołnierzy austriackich. I była taka historia, że pomiędzy Lipą, a Dąbrową Rzeczycką była granica dwóch zaborów: tutaj była Galicja, a tutaj był zabór rosyjski. Ojciec z synem znaleźli się pomiędzy dwoma granicami i musieli ze sobą walczyć. No i niestety syn zabił ojca. Podobno przy tym grobie można czasami zobaczyć syna klęczącego, jak się ktoś dobrze przyjrzy.

(Marta Widła, Lipa. wywiad prowadził Adam Dragan)


 Flisactwo to kawał historii Ulanowa. Prawie w każdym domu w Ulanowie był flisak. […] Ulanów znajduje się nad Sanem, przy ujściu Tanwi. Od XVIII wieku ścięte w lesie drzewo  ściągano konno nad San, z tego drzewa budowano tratwy flisackie, na które zabierano różne towary z okolicy, głównie od bogatych Żydów, takie jak miód, zboże, suszone owoce, skóry. Płynięto z tym do Gdańska, gdzie wszystko sprzedawano i wracano piechotą do Ulanowa – tratwa była podstawowym surowcem do sprzedaży. Okoliczne lasy były serwitutowe. Zdarzało się, że podczas powrotu z Gdańska zarobione pieniądze przepijano w karczmach i trzeba było po drodze najmować się do różnych robót. Obowiązkiem każdego flisaka było przywieźć swojej kobiecie bursztyny. Flisactwo było w Ulanowie bardzo rozwinięte. Nad Sanem był port rzeczny, spichlerze. Ulanów był nazywany małym Gdańskiem.

Tratwą flisacką dowodził retman. Musiał posiadać specjalne uprawnienia w postaci patentu retmańskiego. Aby zostać retmanem trzeba było uzyskać świadectwo moralności wydane przez władze i księdza. Flisacy, a szczególnie retmani, stanowili coś w rodzaju kasty, mieli swoje ławki w kościele. Aby zostać flisakiem trzeba było posiadać odpowiednie umiejętności – umieć zbijać tratwy flisackie na tzw. bindudze i pływać tratwą. Na tratwie znajdowała się budka, w której mieszkał retman, w drugiej flisacy, palenisko, nad którym gotowano. Flisacy pływali od kwietnia do listopada – granicą, kiedy powinni wrócić było święto św. Barbary.

W Ulanowie istniało Bractwo Flisackie pw. Św. Barbary, patronki flisaków.

(Mieczysław Wójcik, Ulanów, wywiad prowadziła Magdalena Fołta)


 Przywoziły ludzie drzewo sobie nawzajem, tak się zbierały ludzie, jeden drugiemu pomagały. Jak ktoś się budował, trzeba było to drzewo końmi zwieźć, rękami te kloce wyłożyć, to nie było traktora z podnośnikiem. Trzeba było drzewo obrobić, rżnąć piłą, takie rusztowanie zrobione, dwóch chłopów jeden stał na górze, drugi na dole i to drzewo na deski trzeba było porżnąć. […] Tato przymierzał, że będzie się budował. Zaczął kompletować drzewo. Było 12 furmanek, sąsiedzi przychodzili i pomagali, najpierw oni tatowi, a potem tata – im. Tak się kiedyś żyło. Mama zrobiła w niedzielę spotkanie – kupiła beczkę piwa, napiekła zwykłe drożdżowe pierożki, placki, drożdżówki różne, była herbatka, kompocik, piwko, poprzychodzili z żonami na podwórku i to była zapłata za tę pomoc. I tak robił drugi, tak robił trzeci. Bo jakby chciał  najmować, za wszystko płacić… A dziś, czy by to tak przeszło? Wątpię. […] Na budulec nadaje się drzewo tylko zimą ścięte. W lecie drzewo jest z miazgą, jest bezwartościowe. Jak liście spadły, zaczynano pracę w lesie i kończono na wiosnę zanim pąki zaczęły pękać, a drzewo rozwijać się. Zanim miazga krążyć zaczęła. Saniami wożono drzewo, na sanie było łatwiej wyłożyć drzewo, były śniegi. Zbierało się kilku wozaków, żeby jeden drugiemu pomógł wyłożyć. W razie gdyby coś się popsuło, jeden drugiemu pomagał. Jeździły do lasu do Nienadowej, do Birczy po drzewo na budowy, po inne gatunki drzewa. Końmi kilkanaście razy trzeba było jechać. Drzewa były znaczone do zrywki, dziś tak samo robią. Jak już drzewo było ścięte w Nienadowej, to jeździli i wybierali kloce.

(Janina Gołojuch, Siedleczka, wywiad prowadziła Katarzyna Ignas)


 W lesie jest cudowne źródełko. Jak rozmówczyni była mała, to chodzili do Tarnawca, do kościoła. Jest parafia Tarnawiec, chociaż kościół jest w Kuryłówce. Na Górce Kościelnej - tam gdzie kościół, był kiedyś dwór Tarnawskich. Znaleziono też pozostałości murów, stare monety. Legenda głosi, że z kościoła idzie tunel do klasztoru w Leżajsku.

W tej studzience była święta woda. Jak ktoś miał chore dziecko to pobierali tam wodę, nosili koszulki, modlili się. Było wiadomo, że to jest cudowna woda. Czy to naprawdę działało – rozmówczyni nie wie. To była studnia: był beton na zewnątrz, w środku była woda. Za dziecka rozmówczyni chodziła z innymi tam zaglądać. To było przy drodze, ale w lesie. Tam była leśniczówka kiedyś. Ta część lasu nazywa się Księżówka.

(Maria Staroń, Brzyska Wola, wywiad prowadziła Maria Kula)


 Na terenie lasu… Las ten w swoich dziejach historycznych był schronieniem dla uchodźców, partyzantów, dla obrońców ojczyzny i innych. Las zostawił pewne pamiątki. I tak – na terenie uroczyska Laskowa mamy kilka grobów żołnierzy z I wojny św. Staraniem LP, w 100-tną rocznicę uczciliśmy to miejsce, robiąc nowe krzyże na wzór tych z I wojny św., ogrodziliśmy 6 miejsc – one są rozrzucone po lesie. Wówczas wyglądało to tak, że za frontem szły plutony, które dokonywały pochówku. Są mniejsze i większe mogiły. Dziś nie znamy – kto to był, żołnierze różnych narodowości, nikt się nie segregował wtedy. Jakąś ewidencję armia austro-węgierska prowadziła, żołnierze mieli te nieśmiertelniki. Pułki wiedziały ile zginęło. W 2018 r. to było, w rocznicę zakończenia I wojny św. Jest jeszcze 1 pomnik na terenie Lubziny, tam w 1941 r. zostali wywiezieni z zamku w Rzeszowie i rozstrzelani, ok. 100 osób. Jest krzyż i pomnik odnowiony.

Mamy mnóstwo kapliczek w lasach. I tę jedną bardzo ładną, współczesną, ale szczególną – kapliczkę św. Huberta, która powstała na 60-lecie Koła Łowieckiego „Ziemia Ropczycka”. Z inicjatywy Zarządu, a głównie p. Jacek Charchut zaproponował taki pomysł. Z 2008 r. jest nasza kapliczka. Jest tu blisko, przy dukcie leśnym, teraz to już ulica Poręby Chechelskie na skraju lasu. Tak się przyjęło, że od 2008 r. zaczynamy tu polowania zbiorowe, jest msza św., gromadzą się myśliwi i inni goście. Tradycyjne polowanie hubertowskie w lesie gnojnickim. Te polowania zawsze ja prowadziłem, do teraz, jako gospodarz. Były spotkania (dobre czasy bez pandemii), zabawy taneczne. Koło kultywuje tradycję „Hubertowin”.

(Józef Czech, Jacek Charchut, Gnojnica, wywiad prowadziła Justyna Niepokój-Gil)


 Dawni dziecka nie utrzymał w domu, dzieci uciekały na górkę taką. Jak się śnieg lepił to się kulkami rzucało tak, śnieżynkami no i kto tam kogo trafił. Jak kulig był we Stalach, to mój przyszły mąż to robił. Jak wyskoczyłam z domu, miałam 16-17 lat żeby to zoboczyć jak to wygląda ten kulig, a on kulką ze śniegu we mnie rzucił. Potem za jakiś czas przyszedł do mnie w kawalerke i zostoł moim mężem. Ja pochodze tam od strony Stalów, tam były „góry” - nazywało się tak lasy, bo to były pagórki tam i tam my uciekały do tego lasu i tam żeśmy zjeżdżały na tych sankach. A jak nie mieliśmy sanek, to się we worek nawaliło siana, na tym sianie żeśmy zjeżdżały i to była nasza uciecha.

(Janina Tłusta, Cygany, wywiad prowadził Grzegorz Mosiołek)


 Kapliczka znajduje się tez przy moście na Babulówce. Ma formę krzyża, wokół niego rosną cztery stare  dęby. Jest on postawiony na pamiątkę wydarzenia, które informatorka opisuje tak: jacyś państwo czy panicze jechali, konie się zerwały i te panie bardzo się modliły, bo te konie jak wpadną w tę rzekę […] Udało się konie zatrzymać, na pamiątkę tego wydarzenia państwo kazało postawić krzyż i zasadzić cztery dęby.

(Zyta Wajdzik, Dębiaki, wywiad prowadził Janusz Radwański)


 Kołodzieje wykonywali wozy drewniane – pan Wolicki w Dębicy. Dzwony, szprychy wykonywano z akacji, rozwory z graba, a reszta mogła być z buka. Pobijaki i dłuta robiono także z akacji, bo to było drewno twarde. Z jesiona i graba robiono sanie. Każde drzewo ucięte musiało się suszyć przynajmniej rok czasu w pniu. Później dopiero przewożono do tartaku. Po przywiezieniu z tartaku nadal pozostawało do suszenia – sezonowania. Często suszono w pozycji pionowej (na stojąco).Płoty były z wierzby, olchy. Słupy opalano. Brzozę ścinano na opał, być może prawda do maśniczek była z tego drewna.  

(Alojzy Kowalski, Sędziszów Małopolski, wywiad prowadziła Urszula Rzeszut-Baran)


 Tuż po wojnie, ze względu na brak drzew do zalesienia tereny te obsadzono sosną. Sosna ma specyficzny układ korzeni, a jej środek ciężkości jest stosunkowo wysoki, stąd podczas wichur następują wywroty. Zdaniem informatora w lesie powinien być posadzony dąb i on także był na tym miejscu. Świadczy o tym choćby nazwa Dębica, która związana jest z występowaniem dębu.

W XIX w. zaczęto wprowadzać nowe gatunki drzew. M.in. pojawił się dąb czerwony i daglezje (drzewo iglaste). To są drzewa szkodliwe. Dąb polski, rodzimy ma okres owocowania i użytkowania, co 7-8 lat, a dąb czerwony owocuje co roku. To spowodowało popularność tego gatunku i stopniowe zanikanie dębu polskiego. Popularna była też czeremcha amerykańska. Też mnóstwo jej rośnie.

(Józef Mitka, Zdżary, wywiad prowadziła Izabela Wodzińska)


 Chodziłem na zrywkę, robiłem z ojcem i matka też była. Nie ścinało się drzewa tylko się obkapywało. Taki kanał wkoło się robiło, trzeba było poobcinać korzenie naokoło. Ile się trzeba czasem było namęczyć! Sosna ma korzeń palowy, to czasem trzeba było bardzo dużo obkapywać,  zeby się do niego dostać, żeby go wydrzyć. Mówili, że to był korzeń maciczny, strasznie trudno było go uciąć. nie było podejścia czasem, ale ludzie musieli to robić. Bo te boczne korzenie, co sosna pije wodę to bez problemu się ucinało. A na piachach to właśnie najwięcej te maciczne rosną. Rosną głęboko, żeby się te sosny na piachach nie przewróciły.

Potem zaczynało się najgorsze: trzeba było ją gdzieś puścić, żeby się nie zatrzymała albo coś. Pamiętom, że ojciec miał taki długi powróz, takiego sęka zakładoł i co się orzucoł, żeby ten powróz gdzieś się zapalentoł! A potem z powrozem tak sie huśtało z tym drzewem. Jak nie poszło to jeszcze motyka i siekira i trza było podrębywać, do skutku. Jak jedno drzewo owalił za cały dzień to było wszystko. A dzisiaj to i dwadzieścia. Wyciągało się drzewo z pniem, bo jak tego nie zrobiły to te pnie zostawały. A potem był problem wyrwać tego pnia. Nie było ciągników, to końmi próbowano co ś zrobić. Tak się trafiało. Jak się komuś spieszyło to ścinał drzewo, taką piłą moja-twoja, pień zostawał, ale później męczyli się z tym pniem. Tak na prosto ścinali, nie na skoskę. Widać było, w którym miejscu ma szansę pójść ścięcie. Przycinało się z jednej strony, potem z drugiej, wtedy wiedzieli gdzie pójdzie. A potem cięli do skutku.

Jak drzewo spadło, to trzeba było ładnie okrzesać siekirką, gałązki to mama czy babcia nosiły na kupkę – to była babska robota. Pień się rozmierzyło, cięło na klocki jakie były potrzebne, a potem konie, łańcuch, konie wyciągały pnie pod wóz i ładowało się na wóz. U mnie dawało się takie podpórki wyżej koła, tam, gdzie kulpaki są na kołowroty: jedna z przodu druga z tyłu. Konie naciągały na wóz długim łańcuchem. Myśmy podpierali takimi dość długimi drążkami. Nieraz trzeba było się bardzo umęczyć. Lady się nie używało, raczej końmi się ładowało, albo ludzie wpychali. Wóz się rozkładało na rozworze, potem wiązało sznurek na tej rozworze i ściągało na wierzchu tym sznurkiem.

(Zbygniew Chmielowski, Staniszewskie, wywiad prowadził Wojciech Dragan)