Las w życiu i kulturze mieszkańców Rzeszowszczyzny - Materiały źródłowe - Sezon 4 - Opracowania wywiadów

Jak sie piekło chleb, to były podpłomyki. I te podpłomyki ja pamiętam […] to były takie okręgłe, takie placki. Robiła takie dziurki, palcem, wysypała tam jagody, posypała cukrem, to sie tak zeszkliło. Jak sie to upiekło, jakie to było fajne! My takie małe były, wzięłymy te podpłomyki na pole, żeby wystudzić i z wierzchu te jagody my jadły! Takie dobre!

Jagody sie zbierało od końca czerwca, jak już były czarne, dojrzałe. Tylko nie wolno było na Piotra i Pawła iść do lasu, bo wszystkie gady wtedy wychodziły. Coś to było, przestrzegali, żeby nie iść, bo wtedy te gady miały jakieś gody. I faktycznie ludzie przestrzegali tego, nie chodzili. […] Jagody zbierali do Bartłomieja. Gadali, że potem jagody są gorzkie. Takie nawet powiedzenie było, że Bartek uobejszczoł jagody. A Bartłomieja jest 4 sierpnia.

(Karol Ziętek, Krystyna Szczepanek, Bronisława Kosiorowska, Ostrowy Baranowskie, wywiad prowadził Wojciech Dragan)


Coś to było… faktycznie. […] Rozpacz była, bo dziecko straciła. I od tej pory nie jadła jagód, aż do Matki Boskiej Jagodnej. Tak jej powiedzieli, żeby nie robić, bo to dziecko w niebie cierpi, jak jagody by jadła. Wolno dopiero po 2 lipca. I faktycznie: niejeden raz chodziliśmy zbirać jagody, już po Janie [24 czerwca], bo od wtedy wolno było zbirać jagody, każdy z nas zbirał do kanki i troche jadł, bo takie dobre! I mówiliśmy do niej: no zjidz troche, na zdrowie! Nigdy nie tknęła. I dzieci sie dochowała, ale jagód już nie jadła, do Jagodnej.

(Członkinie KGW, Niwiska, wywiad prowadził Adam Dragan)


Tu, na pograniczu Wólki Łętowskiej i Łętowni jest żwirownia. Kiedyś tu było tak, że woda zawsze była, nigdy nie wysychała. I teraz też jest, chociaż susza okropna. Tu – jak mówili – było cudowne źródełko. A za żwirownią jest Uroczysko. Tam, gdzie kępa drzew i zaczyna się las. Ja wiele lat rozmawiałem ze starszymi ludźmi i wszyscy, których pytałem jednakowo mówili, że tam coś jest. To jakieś święte miejsce, albo straszne. Wiedza o tym jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. I można wyczuć u ludzi, którzy mówili o Uroczysku taki lęk, szacunek. I faktycznie coś tam jest! Jak się tam wchodzi, między drzewa, to choćby nie wiem co, ciarki po plecach chodzą. Za każdym razem!

(Janusz Motyka, Łętownia, wywiad prowadził Adam Dragan)


Ci starzy kłusownicy to już poumierali. Najczęściej używali strzelb nielegalnie posiadanych. Sami produkowali i amunicję, i samopały różne. Nawet spotkałem strzelbę zrobioną z rurki do roweru. Pasowała do amunicji średnica środkowa, więc kowalską robotą… Zresztą nie jest tajemnicą, może tajemnicą poliszynela jest, że tutaj w Przyłęku był kowal, który produkował strzelby i to wspaniałej jakości podobno. No i to oczywiście, gdzie się mogła obracać taka strzelba, którą wyprodukował miejscowy kowal?

[…] Lasowiacki podstawowy przesąd: złap żmiję, złam strzelbę i przepuść żmiję przez lufy. Trudno mi powiedzieć, czy żmija miała być żywa, czy nieżywa, ale jeśli przeciągnąć przez dwie lufy, to chyba nieżywa, bo kto by się odważył brać w palce żywą żmiję? Ale przeciągnięcie przez lufy miało powodować, że strzelba będzie ostro bić i celnie. W tych terenach to było na porządku dziennym.

(Jerzy Kurzawa, Przyłęk, wywiad prowadził Janusz Radwański)


I jeszcze jak babcią chodziłyśmy na te jagody, czy na te borówki to ona często opowiadała. Pamiętam takie wspomnienie z dzieciństwa, bo babcia nigdy nie zjadła żadnej jagody, bo to borówki się zaczynały gdzieś w czerwcu, a potem było tej Jagodnej, to babcia zawsze zbierała, zbierała i nigdy żadnej nie skosztowała. Czasem mówiłam – Babciu weź sobie chociaż jedną zerwij takie słodziutkie, takie pyszne. A moja babcia, w dawnych czasach tak było, że opieka medyczna była jaka medyczna (przejęzyczenie) i jej zmarło dziecko, takie maleńkie, gdzieś tam się rozchorowało lekarz przyjechał, ale to nie było takich możliwości leczenia jak dziś. I ona zawsze mówiła: absolutnie przed Jagodną to ani jednej jagody nie zjem – ja się zawsze pytałam – a dlaczego? I ona mówiła, że takie gdzieś tam opowieści krążyły, że w niebie Matka Boża na Jagodną rozdaje jagody, a jakby któraś matka wcześniej przed tą Jagodną zjadła jakieś jagody, to Matka Boża właśnie to dziecko w niebie opuści, pominie.

(Alina Woś, Małgorzata Wisz, Stanisława i Józef Stopa, Czarna, wywiad prowadziła Jolanta Danak-Gajda)


Grzyby marynowano, suszyło się na piecu: brało grzyba na patyki z wikliny, stawiało na blasze i tak się suszyło. Albo na nitkach się wiązało pod okapami pieca. Dużo się sosów robiło z ziemniakami i ze świeżych i z suszonych. Do tej pory ludzie zbierają, żeby było na wigilię. Dodaje się grzyby suszone do kapusty, do uszek. Uszka robiło się odkąd pamiętam. Barszcz biały z grzybami, ale najlepszy jest z gąsek. Gąska to typowy grzyb na barszcz i do marynowania. Do barszczu też dobry jest prawdziwek. I to się jadło zawsze. A żeby utrzymać taką gąskę, to trzeba było ułożyć je w słoiku i solą posypać i to się trzymało całą zimę. Tak się kisiło gąski. Teraz się mrozi, jak są zamrażarki.

Typową potrawa były w Łętowni gołąbki z grzybami, zwane lasowiackie. ZJ: Przedtem to się tarło ziemniaki, lekko trzeba je wycisnąć, dodawało słoninkę na omastę, doprawić pieprzem i zawijało w liście kapusty. Teraz to ja lepiej robię, bo dodaję pieczarek, grzyby, jajko, majeranek, cebulę, czosnek i wszystko razem na maśle duszę. Wszystko razem trzeba zmieszać. Do tego dodaję kaszę gryczaną. Od zawsze się ją dodawało, ale jak ktoś miał, jak nie, to same ziemniaki. Kiedyś zalewało się wodą i dusiło, ale teraz bulionem. To było takie jedzenie odświętne. Do nich musiał być sos z grzybów – prawdziwków.

Codzienne to były zalewajki z grzybami, do nie dodaje się pokrojone w kostkę ziemniaczki, wtedy to jest zalewajka. Z tym że do starodawnej zalewajki nie dawało się grzybów. A codziennie rano je się barszcz biały i do niego nie daje się ziemniaków, ale grzyby się daje. Do barszczu i zalewajki daje się zakwas z mąki żytniej. Stał zawsze na piecu i codziennie trzeba było go zamieszać. Kisiło się w garnku glinianym, który nazywa się garczyna. Żeby ją umyć, co jakiś czas trzeba było, to po umyciu trzeba było ukisić w niej zakwas, wylać i ukisić drugi. Inaczej nie było to dobre. Z pierwszego zakwasu było gorzkie.

Gotowali zupę z kurkami. Kurki zaczynały się w czerwcu. Szło sie do lasu, przynosiło kurki, jako dziecko tak robiłam, i babcia wtedy gotowała nam zupę kurkową. To była woda, ziemniaczki, kurki, zapalanka na skwareczkach i to była taka bardzo dobra zupka. Moja teściowa też taką gotowała. A zapalanka – to kiedyś mówili, teraz to jest zasmażka, czyli tłuscz i mąka.

Jadło się też ziemniaki z sosem z grzybów, najlepiej z kurek albo z prawdziwków. Jeszcze z podgrzybków jest też dobry, a niedobry z maślaków.

[…]

Przy wjeździe do wsi stoi kapliczka ze świętym Jonkiem. On był stary, ale go ukradli. Teraz jest nowy. Tam w czasie wojny spadały bomby, ale temu świętemu Jonkowi tylko rękę urwało w kapliczce. Mówią, ze ten święty Jonek ściągnął te bomby, bo jakby nie on, to może we wieś by te bomby poszły.

(Łętownia, członkowie KGW, wywiad prowadził Adam Dragan)


Jagody zbierano po świętym Janie, „Po świętym Janie mam jagody w dzbanie” i było drugie powiedzenie, że „przed świętym Janem chodzę z pustym dzbanem”, także przestrzegali tegNa czarne jagody się chodziło na podpłomyki. Jak już się zaczynały jagody, to przede wszystkim po to, że jak będzie szedł wypiek chleba, to podpłomyki były posypane jagodami, posypane cukrem i to był największy rarytas z zimnym mlekiem ze studni. To ja pamiętam, że to było atrakcyjne sezonowe jedzenie, przy pieczeniu chleba, bo podpłomyki piekło się przy pieczeniu chleba, żeby jak najszybciej coś to zjeść. I bardzo ciekawa rzecz: nasza sąsiadka, ona była jagodziara i jak mniejsze żeśmy byli, to chodziliśmy na jagody pod jej opieką. Mama pozwalała, bo ona znała las, że nie zgubimy się z nią. Ale ona na Matkę Boskę Jagodną – ja nie pamiętam kiedy to jest [2 lipca], to jest taki szczyt jagód – to wiem, że wtedy nie chodziła na jagody. Myśmy tak chciały iść i ja przyszłam taka rozczarowana do domu, powiedziałam mamie, że chrzestno matka dzisiaj nie pójdzie, bo jest dzisiaj Jagodnej, a nawet nie wiedziałam co to znaczy ta Jagodna. I dowiedziałam się, że jej zmarło dwoje dzieci i wszystkie te matki, które utraciły dzieci w taki sposób nie zbierają jagód w tym dniu. Dlaczego, nie wiem, ale taki był zwyczaj.

Natomiast nie wolno było do lasu w Piotra i Pawła. To było też stare powiedzenie. Władziu świętej pamięci Pogoda też mówił, że u nich było takie przeświadczenie, że na białym koniu budził wszystkie żmije, ale już nie pamiętam kto. I w tym dniu nie wolno iść do lasu, bo żmije szaleją. Być może to był wylęg jakiś z biologicznego punktu widzenia, w każdym razie było to zabronione iść do lasu na jagody i ludzie bardzo tego przestrzegali.

Tak samo przestrzegali, żeby się nie kąpać w rzece, przed świętym Janem: nie poświęcił wody, to nie wolno było dzieciom wchodzić do wody, bo się utopią i to też bardzo było przestrzegane. Musiał święty Jan poświęcić, pokropić, by wtedy można było pływać i brodzić w wodzie. To było to, co zapamiętałam z dzieciństwa. Musi święty Jan poświęcić wodę, musi ziemię niebo ogrzmieć, żeby można było skorzystać z kąpieli w stawach, w rzekach wcześniej nie.

(Janina Olszowy, Kolbuszowa, wywiad prowadził Wojciech Dragan)


Nie, nie było tu lutników żadnych. Piszczałki to się robiło wiadomo jako dzieci. Wierzbowe najczęściej. Dlatego używało się, bo to było bardzo prosto zrobić. W lecie, znaczy w tym okresie tak do lipca. Bo obijało się korę, wycinało się prosty kawałek patyka wierzbowego, kora musiała też być odpowiedniej grubości. Nacinało się z jednej strony i z drugiej i obróciło się i kora się obracała. Kora została jako ta część rurki, a tu kijem, robiło się dziurki, ten wysuwało się go później. Tu się nacinało jak w formie fletu, piszczałki, a tutaj były, to było przesuwane. I w zależności od długości tej rurki w środku wydawane były inne dźwięki. To było takie dosyć ciekawe instrumenty. Ale to chłopcy tacy właśnie tam jak się pasło krowy czy tego, to się tym bawiło, no bo to było zajęcie. Krowy się pasło a tam ktoś to sobie dłubał. I tego, czy tam z trzciny, czy zboża, z trawy tam.

(Stanisława i Jerzy Szczapowie, Ożanna, wywiad prowadziła Magdalena Fołta)


Przednówek to było przed zbiorami, tak jak pszenica ze starych zbiorów jak brakowało, to się mówiło, że jest na przednówku. Gotowano nawet z jagód czy tych borówek zupę, pamiętam, ze mama gotowała takie te małe jagódki leśne to się przynosiło i robiło z tego jedzenie, żeby ludzie mogli przetrwać ten czas.

[…]

Jak byłem dzieckiem, to robiliśmy z drzewa z kory takie piszczałki – gwizdki To była tzw. kocierba: to taki krzew leśny, urywało się korę, wtedy ta kora odstawała od dżenia i dziurki się wycinało i gwizdało się tym. To nie było trudne.

(Jan Płaza, Lipnik, wywiad prowadziła Agata Hemon)


W [tutejszych] lasach występowały bardzo piękne ptaki. Był ślepowron, bardzo rzadki, pod ochroną gatunkową. Bąki też były, to takie duże czaple: jak przychodziła wiosna, zaczyna gody, jak ma swoje maleństwa, to tak buczy, jakby w butelkę dmuchał. Jest też bączek, mniejszy, do 30 cm. W tym momencie tego nie ma, odkąd skasowano odstojniki cukrowniane, gdzie te ptaki miały gniazdowanie. Zostały tylko błotniaki, jastrzębowate, jest błotniak zbożowy i łąkowy. Było mnóstwo kaczek, np. kaczka płaskonosa, z dziobem wyglądającym jak łyżka, były perkozy: dwuczube i rdzawe. W tej chwili tego nie ma. Była też mewa śmieszka, mnóstwo, aż biało. Jak się skończyła ryba, one też przestały tu przylatywać. Były czaple białe, nadobne, co mają taki czubeczek z tyłu. W tej chwili tylko siwe. Kiedyś było ich więcej, gniazdowały nawet na lesie. Nie ma wody.”

Nie było 40 lat dzików, łosi, a teraz można spotkać łosia. Dziki pojawiły się przez uprawy – pokarmy wysokobiałkowe, kukurydza, pszenica, rzepaki, tam sobie żeruje. Lochy, 2-letnia ważyła 40-50 kg, to jest młody dzik, i one już brały udział w huczce, już miały młode, stąd było dużo dzików i wiadomo, że robią szkody w rolnictwie. Bo tak [normalnie] to dzik jest sprzymierzeńcem leśnika: ora las jak naturalny pług, pędraki, robactwo wybiera, sprząta, bo to padlinożerca. Do zera zjedzona padlina. Dzik jest wszystkożerny. To jest bardzo inteligentny zwierz. [Ale] Przyjdzie w uprawę, zje 2 kolby i niszczy pól pola, bo chodzi, przekopuje, orze. Nie zje tyle, co zniszczy.

W okresie wiosennym, teraz jest tego dużo, bo jest więcej bażantów: [ciekawe jest] jak są walki kogutów – bażantów, one zapominają co się wokoło nich dzieje, nie interesuje ich samochód, ani nic. I walczą ze sobą. Widziałem jak kogut bażant przeganiał myszołowa (z rodziny jastrzębiowatych). Kogut bażant atakował myszołowa, który próbował zaatakować jego młode. W okresie letnim zdarzają się walki kozłów, bo one szukają sobie terenu. Swoje znaczą rewiry, jak im ktoś wlezie, to lubią pobóść się ze sobą, powalczyć.

(Dariusz Dałomis, Wólka Małkowa, wywiad prowadziła Katarzyna Ignas)


Z dzieciństwa inf. las kojarzy się z pasieniem krów. Las - Mały Dołek służył jako miejsce odpoczynku w czasie żniw. Jak się szło kosić zboże to około południa szło się do tego lasu, robiło przerwę godzinną i jadło to co się przyniosło. Wtedy kosiło się zboże jeszcze kosą. Było tam też źródełko. Jak komuś brakło picia, które sobie wziął do żniwa to tam mógł sobie nabrać. Tam też poiło się bydło. Krowy same wyrywały się i tam biegły napić się wody. Tam był też cień, chłód. Może być to źródełko do tej pory. Las na wsi miał cały czas bezpośredni związek z gospodarowaniem na wsi. W lesie się pozyskiwało materiał do opalania domów, w lesie się pozyskiwało drzewo na narzędzia gospodarskie, na elementy wozów np. jakieś drabiny do wozów czy inne konstrukcje, którymi się przewoziło cokolwiek w gospodarstwie. Jakieś narzędzia typu: do siekiery, do motyki, do wideł. To wszystko było z lasu. Naczynia drewniane, takie narzędzia gospodarskie: mątewki, łyżki.

[…]

Pani Małgorzata zna historię związaną z lasem od strony Brzózy Królewskiej. Tam jest ulica od trasy Leżajsk – Sokołów w kierunku Julina. Przy tej drodze historia się powtórzyła kilka razy. Coś tam musi być, jakaś zabłąkana dusza nie wiem, upomina się o modlitwę czy coś. Trzy takie przypadki znam związane z jednym miejscem tam przy tej ulicy, w lesie tym pomiędzy Giedlarową a Brzózą Królewską. Pierwszy to taki - jedzie dziewczyna nad ranem, koło godziny 3-4 do Rzeszowa - bo tamtędy można skracać drogę z Giedlarowej do Sokołowa, tej ulicy sokołowskiej. Jedzie i w pewnym momencie na szosę, na środku szosy wychodzi zjawa na czarno ubrana. Ona się wystraszyła....ale ponieważ to było jeszcze ciemno, nad ranem więc mocniej chwyciła kierownicę i zaczęła się żarliwie modlić i ani nie omijała, ani nie zjeżdżała, ani nic tylko jechała prosto. Jak dojechała do tej ulicy Leżajsk-Sokołów już skończyła się modlić i cała roztrzęsiona wróciła do domu, już nie tą drogą tylko inną. Wróciła do domu i pierwsza rzecz to zadzwoniła do księdza - co to jest, czy ona zabiła kogoś czy nie zabiła. Powiedziała co zrobiła więc ksiądz jej powiedział, że dobrze zrobiła, że się modliła i żeby się tym nie przejmowała. Okazało się, że ona nikogo nie zabiła tylko po prostu ta zjawa jej tak wyszła.  Od tamtej pory tamtędy już nie jeździ. I potem był drugi przypadek.(...) Nie tak dawno, może ze dwa lata temu tą samą drogą, w dzień nawet nie tak, że w nocy, jedzie taki niedaleki sąsiad. Jedzie, w samochodzie lekka muzyka i w pewnym momencie - jest w tym samym miejscu - i przez radio zaczyna strasznie wrzaski, trzaski, przekleństwa, jakby ktoś tłukł szkło (...). Na tyle był trzeźwy w umyśle, że nagrał to. Bo później jak przyjechał tutaj to włączył dyktafon i odtwarzał to. To było straszne, jakieś takie wrzaski, przekleństwa nie wiadomo jakie. Przestraszył się na tyle, że szybciutko przyszedł do sąsiadki i opowiada jej to wszystko i odtwarza jej to tym telefonem co się działo. A ona mu mówi – Widzisz, a ten samochód masz poświęcony? A nie... A dom? (...) Nie. - A też kontaktował się z jakimś swoim znajomym księdzem nawet we Francji i ksiądz mu to samo powiedział, żeby po prostu używał jak najwięcej sakramentaliów, żeby poświęcił dom, poświęcił samochód, miał przy sobie jakieś sakramentalia - krzyż poświęcony, medalik to będzie go to chroniło po prostu. (...) Było to w miejscu, co się zabił też jego sąsiad, niedaleko, młody chłopak 18-letni. To będzie chyba już z 10 lat temu. Wyjechał z domu, tu w Giedlarowej, jechał na giełdę do Rzeszowa tą samą drogą (...) i w tym miejscu właśnie, bo jest taki lekki zakręt, zabił się, wjechał w drzewo (...). Wszyscy uznali, że młody, że za szybko jechał, że zasnął za kierownicą. Ale może też mu wyszła jakaś zjawa i dlatego wjechał w drzewo.

(Małgorzata Kula, Giedlarowa, wywiad prowadziła Maria Kula)


W dawnych czasach to było tak, że młodzież szkolna była zmuszana do sadzenia lasu. Pamiętam, że to była 6-7 klasa i ja też w tym uczestniczyłam. Były do tego takie ryfy, trzeba było mieć bardzo ostrą motykę z ostrym końcem. Obcinało się naokoło z trzech stron tą motyką ostrą ten kawałek, który był nam wydzielony przez leśnego. Jedno przy drugim i robiło się z tego taką skibę, dzisiaj to traktory robią. Jak to było przygotowane to odbywało się sadzenie lasu. Było do tego takie urządzenie, jedna osoba robiła rowek, a druga wsadzała i przyklepywała. W danych odstępach się to robiło, pracowaliśmy na wiosnę. Można było wtedy coś zarobić na tym, ale niewiele.

(Helena Sudoł, Ślęzaki, wywiad prowadził Grzegorz Mosiołek)


To były lata 60. XX w. A do lasu się jechało, tak jak miałem 10 lat – przywoziliśmy do domu drzewo na opał. Jechałem z ojcem, do lasa, pomagałem konie mu przytrzymać czy coś. Taka zwózka to była wczesną wiosną albo zimą. Na jesieni się jechało do lasa po liście jak spadły z drzew. Grabało się, kopcowało się ziemnioki i buroki, przykrywało się tymi liśćmi z lasa. A niektórzy gospodarze i okładali podmurówki domów tymi liśćmi z lasa. U nas nie okładali, był dom ocieplony, nie było potrzeby, ale u innych tak – widziałem.

Po opał jeździło się cały czas.

A później jak nastało zajmowanie się drzewem, zanim u nas był trak, to jeździło się, skupowało trochę drzewa. Przecierało w innym tartaku. Sprzedawało się deski, żeby do rolnictwa coś dorobić. Potem doszło do tartaku, na początku drewno się kupowało u prywatnych ludzi. I to była wycinka pojedyncza. Nie niszczyło się, tylko tu drzewo, tam drzewo.

(Tadeusz Kopala, Wielopole Skrzyńskie, wywiad prowadziła Justyna Niepokój-Gil)


Dziadek opowiadał mi o pozyskiwaniu potażu. Żeby nie być gołosłownym. Tutaj się to odbywało, też u nas mam na swoim leśnictwie  powierzchnie, już młodnik tam rośnie, na której w czasie orki wyszło do wierzchu mnóstwo węgla drzewnego. Jest taki pas, tak jakby ktoś tam kiedyś układał w pryzmę, to się tak ciągnie na poprzek rządków przez jakąś 30 40 m, jeszcze resztki, chyba to był węgiel drzewny, bo to jest. Cały pas czarnej ziemi. Taki jest na jakieś 3-4 m na szerokości, około 20 30 m na długość. Przy przygotowaniu gleby przed zalesieniami odłożone były skiby i wyszło to wszystko do wierzchu. I to widać, że to jest w jednym ciągu. Do tego jeszcze przy zakładaniu piaskowni, bo tu mamy piaskownicę taką, w trakcie pozyskiwana piachu spod ziemi wyszły 2 beczki, z tym z dziegciem. Dębowe beczki zapełnione.

(Jerzy Kurzawa, Przyłęk, rozmowę prowadził Janusz Radwański)


Dęby były „szczęśliwymi drzewami”. Niedaleko Łęgu, między Kępiem a Gorzycami był plac nazywany Grądkami. Tam rosło mnóstwo starych dębów. Teraz z tych dębów mało zostało. Podobnie jest z łąkami przy lesie niegdyś kwitnącymi, pięknymi, pachnącymi, kolorowymi. Obecnie według informatorki to wszystko już zanika. Ludzie dawniej kochali przyrodę, kochali las, lubili tam być. Z opowieści rodziców pamiętała, że w każdą niedzielę – nie było telewizji, nie było radia, do kina czasem pojechali do Rozwadowa – szli nad rzekę, do lasu, na Grądki i spędzali tam kilka godzin, spacerowali, robili zdjęcia.

Podczas wolnego czasu kierowano się do lasu. Przed wojną wybierano się do lasu w poszukiwaniu kwiatu paproci w nocy, na 24 czerwca. Dziewczyny, chłopcy przez wiele godzin byli w tym lesie, gubili się w nim i szukali się. Las obecny był we wspomnieniach starszych. Przypominali sobie zabawy, miejsca oraz czasy okupacji, kiedy las był ich drugim domem, podobnie jak domy za lasem, które były „pewne” – blisko Kępia (Grębów, Zabrnie). Las był tutaj przyjazny i oazą. Las pomiędzy Kępiem a Zabrniem i Grębowem był schronieniem dla działających na tym terenie członków Organizacji Wojskowej.

[…]

Aleksander Kowalczyk pochodził i urodził się w Kępiu. Wywieziony do Niemiec na roboty, wrócił w 1946 r. Aby uniknąć aresztowania, bo był w |Organizacji Wojskowej udał się do średniej szkoły plastycznej w Częstochowie. Przed wojną próbował już malować. Z końskiego włosia robił pędzle. W Kępiu przebywał w 80. i 90. latach, gdzie mieszkał u rodziny i malował, w pokoju i ogrodzie. Zmarł nagle w 1997 r. Malował przez 40 lat. Pozostawił obrazy o tematyce leśnej, biblijnej, religijnej, patriotycznej. Malował w czasie okupacji. Miał wtedy kilka zamówień na temat Polska  w kajdanach. Malował głównie okoliczną przyrodę. Pozostawił po sobie obrazy z pejzażami łąk, lasów. Na obrazach pojawiały się: mgły, chatka, stare rzeczysko, wiosna, kwitnące jabłonie. Zarabiał natomiast a portretach. Jego prace znajdują się w Kępiu u różnych osób. Unikał kościelnych tematów, choć namalował Chrystusa w |Ogrójcu, Ucieczkę z Egiptu. Obrazy są w rękach prywatnych osób także poza Kępiem np. w Warszawie, Lublinie. Wystaw nie miał. Jest rozpoznawalny. Widział inaczej „ten las” niż inni.

(Irena Jonaszek, Kępie Zaleszańskie, wywiad prowadziła Elżbieta Skromak)


Na przednówku, jak zakwitnie mak, to już głodu znak, a jak kwitnie głóg, czyli dzika róża, to jest największy głód. To były domy, że już nie było ziarnka, żeby przetrącić, czyli grubo zemleć i ugotować jakąś pamułę. A taka pamuła gotowana była nagminna. Nie wiem jak, gdzie, ale u nas nazywali to kulasa, albo papinek, Ale to jak gospodyni ugotowała, to też na ileś sposobów. Bo można ją było ugotować na osolonej, lekko pomarszczonej wodzie, potem przełożyć serem, czy jabłkami, tak jak się ryż przekłada, zapiec, była też smaczna. A można było, bo trochę się śpieszyło, pociąć w kawałeczki łyżką na talerz i zalać zimnym mlekiem i zjeść na zimno. I można było gorącym mlekiem, mało to, można było ją po prostu polać tłuszczem, wsadzić do piekarnika i jako ciepłą maszczoną. Na wiele sposobów. I to była potrawa przeważnie biednych ludzi.

[…]

Mech to był majątek, pani kochana. Wszystkie domy w górach są obtykane trawą, a u nas wszystkie domy drewniane są obtykane były mchem. Mech trzeba było wyrwać, wywieźć na jakieś miejsce, albo przywieźć do domu z lasu, lepiej w domu niż w lesie, bo jak zostawił na jakiejś polance, to sobie mógł przywłaszczyć. Wysuszyć i potem tym suchym mchem się obtykało wszystkie szpary w domach. I on był bardzo trwały, i po prostu u nas nie było innego materiału. Bo tutaj nie było takich traw leśnych za wiele, jak w górach mają tego dużo. Oni tym utykają, robią takie skręty

(Stefania Buda, Nosówka, wywiad prowadziła Izabela Wodzińska)